W czasach dosyć zamierzchłych, kiedy obóz Solidarności rozpoczynał „wojnę na górze” – narastającą najpierw podskórnie, a potem już całkiem jawną i obfitującą w spektakularne awantury, w sąsiedniej Czechosłowacji na Hradczanach urzędował Vaclav Havel.
Kiedy Havel obdarzony niemal dyktatorską władzą ( komuniści byli w defensywie, a nowy parlament został wybrany dopiero w połowie 1990) kreował nowy porządek w Czechosłowacji, łagodząc spory i napięcia, w Polsce ujawniły się pierwsze symptomy dekompozycji obozu Solidarności. W Polsce brakowało autorytetu, który mógłby spór łagodzić i szukać kompromisów – prezydent Jaruzelski był polisą ubezpieczeniową dla ZSRS a nie autorytetem dla kogokolwiek, najważniejsi ludzie OKP powoli pogrążali się w konflikcie nieodwracalnie polaryzującym i zmuszającym do opowiedzenia się po jednej ze stron – środowiska rządu Tadeusza Mazowieckiego lub niesionego do władzy przez braci Kaczyńskich , Lecha Wałęsy.
Wtedy pojawiło się hasło „Havel na Wawel” – Wawel nie był wtedy kojarzony z nekropolią, ale ze stołecznością. Usiłowałem znaleźć w sieci, kto pierwszy rzucił to hasło, nie znalazłem – wydaje mi się że wyszło z kręgu KPN i Leszka Moczulskiego, jako pomysł na federację środkowoeuropejską, formę unii personalnej łączącej Polaków z Czechami i Słowakami. Pomysł do jakiegoś stopnia wydawał się być szalonym – dookoła państwa raczej miały się dzielić, ustroje się zmieniały, stare konstytucje nie pasowały do rzeczywistości, rzeczywistość nie wypracowała jeszcze konstytucji nowych… Hasło znalazło zwolenników , ale było absolutnie niezauważane przez tych , których dziś nazwalibyśmy mainstreamem politycznym. A jednak żyło przez kilka miesięcy – stanowiąc moim zdaniem pierwsze poważne ostrzeżenie dla kształtującej się elity politycznej (karconej potem wielokrotnie Tymińskim, Lepperem itp.) . Na tle Wałęsy z szefem prezydenckiej kancelarii Jarosławem Kaczyńskim, obiadem Drawskim, wojnami i wojenkami o kompetencje, prestiż – Havel walczący jak lew o jedność Czechów i Słowaków, podający się do dymisji, kiedy w walce tej poniósł klęskę, Havel dowcipny intelektualista, jednocześnie twardo trzymający się zasad – to było jak marzenie o przywódcy, jakiego my nie mamy.
Dlaczego Havel miał być na Wawelu? Bo imponował nam – naturalnością, niewymuszonym luzem, skromnością. Był rzadkim połączeniem prawdziwego męża stanu z fajnym facetem – ciekawie mówiącym, z którym każdy ma ochotę napić się Pilznera. Mówiąc i walcząc o sprawy ważne był bardzo daleki od zadęcia, napuszenia i pokrzykiwania jakie mieliśmy w tamtym czasie za sprawą PC, ZChN itp. wojowników. Bo poważnie traktował wolność i czuł się jej strażnikiem – będąc prezydentem w Czechach, prezydentem o nieporównanie mniejszych kompetencjach konstytucyjnych niż jego polscy odpowiednich, potrafił nieporównanie bardziej wpływać na rzeczywistość swojego kraju.
Havel nie trafił na Wawel, był prezydentem Czechosłowacji, potem przez 2 kadencje Czech – wpisując się na stałe w historię naszych południowych sąsiadów jako jej czołowa postać. Oczywiście, aksamitna rewolucja nie oznacza późniejszego stąpania po płatkach róż – zarzucano mu, że działa w interesie niemieckim, że dogadał się z komunistami, że zrobił tę rewolucję żeby zreprywatyzować rodzinny majątek – skądś to znamy. Był postacią formatu nieprzeciętnego – intelektualistą, który w polityce pozostał sobą, wierny swoim ideom i wartościom. Bardzo takiego prezydenta brakowało w Polsce , możemy jedynie zazdrościć Czechom, że Go mieli.