[…] ustrój tego państwa, które […] nie
tylko najlepiej jest urządzone, lecz także jest
jedynym, które może zupełnie słusznie
nazywać się rzeczpospolitą. Gdzie indziej
bowiem ci, którzy zawsze na ustach mają
dobro publiczne, dbają tylko o swój własny
interes, tu natomiast, gdzie nie ma żadnej
własności prywatnej, wszyscy poważnie
troszczą się o sprawy publiczne i w obu
wypadkach nie można się temu dziwić.
Thomas More, Utopia, pod red. J. Smoczyński, Lublin 1993
Wielebny Tomasz Morus przychodzi mi na myśl zawsze, kiedy słyszę proroków posiadających znakomite idee, mające naprawić nasze życie społeczne, doprowadzić nas do szczęścia, sprawiedliwości i bogactwa.
Takimi ideami są popularne ostatnio demokracja bezpośrednia i jednomandatowe okręgi wyborcze. Głosiciele tych idei, widzą patologie życia społecznego, tak jak obserwował je w swoim czasie Morus, wystawiają recepty na uleczenie tych schorzeń umocowane w rzeczywistości jak wyspa Utopia. Różnica jest tylko jedna – Morus wiedział, że jego dzieło jest rozprawą intelektualną, nasi potencjalni zbawcy uznają swoje pomysły za program polityczny.
JOW –y nie są projektem czysto teoretycznym – funkcjonują w co najmniej dwóch dużych, dobrze znanych i opisanych demokracjach – USA i W. Brytanii. W opinii p. Kukiza et. cons. mają być receptą na upartyjnienie polityki, zabetonowanie układu w parlamencie. Podobno za sprawą głosowania „na konkretną osobę”. Dziwacznie jednak, w krajach w których funkcjonują są fundamentem stabilnych systemów dwupartyjnych, gdzie zasada „zwycięzca bierze wszystko” nie pozwala na powstanie trzeciej, czy czwartej siły, nawet jeśli ta dysponuje np. 15% poparciem. Dlaczego w Polsce ten mechanizm miałby zadziałać inaczej, entuzjaści nie wyjaśniają. Przykład wybranego w systemie JOW senatu także ich nie rusza – dalej głoszą swoją ideę, z wiarą godną komunistów z lat 50, którym doświadczenie Wielkiego Głodu nie przeszkadzało głosić, że komunizm i kolektywizacja doprowadzi do dobrobytu.
Kolejną receptą na nasze troski ma być demokracja bezpośrednia – bo sprawiedliwym jest, by prawo naród stanowił. I głosi się to w kraju w którym frekwencja wyborcza (czyli faktyczny wskaźnik zainteresowania sprawami publicznymi)oscyluje od 30% (samorządy) do 50 (parlament i prezydent) a przekroczenie tych 50% jest okrzykiwane sukcesem. Przy każdym z dotychczasowych referendów podstawową troską było, by była kwalifikowana w prawie frekwencja. Dlaczego w głosowaniu powszechnym pomysłów p. Dudy miałoby być inaczej? I w jaki sposób w systemie przenoszącym stanowienie prawa z ciał przedstawicielskich do referendum powstawał by kompromis – rzecz absolutnie podstawowa w nowoczesnych demokracjach. Odrzucenie kompromisu jako sposobu stanowienia prawa to sprowadzenie demokracji do jej archaicznego i nieco prymitywnego wymiaru. Powoływanie się na system szwajcarski, gdzie referendum jest długo merytorycznie przygotowywane przez kantonalne czy krajową legislaturę w kontekście pomysłów związkowców jest żartem.
Grzebanie przy instytucjach demokratycznych jest zadaniem łatwym i bardzo niebezpiecznym, szczególnie jeśli zaślepieni wojownicy, niesieni złymi emocjami do systemu obecnego, chcą go zburzyć za wszelką cenę, nie zastanawiając się jaką demokrację chcą nam zafundować. Co z reprezentatywnością różnych poglądów? Co z poszanowaniem praw mniejszości przez większość? Nie wszystko mi się w obecnym systemie podoba, ale warto chyba przed jego zburzeniem zadać sobie pytanie – dlaczego wszystkie duże i średnie państwa wybrały system demokracji przedstawicielskiej, a przemożna większość z nich system proporcjonalny lub mieszany, a nie większościowy. Zapewniam, że nie na złość Kukizowi i Dudzie, nie po to też, by wesprzeć Tuska.