Leszek Balcerowicz w sposób przysłowiowy „wsadził kij w mrowisko” krytykując spis przywilejów o nazwie „Karta Nauczyciela”. Spadły na niego cięgi ze stron wszelkich, rolę husarii wypełnia udanie luminarz polskiej literatury, Paweł Huelle. Rozpętała się dyskusja nad losem nauczyciela, wg. jednych lenia odrabiającego 18 godz. tygodniowo w oczekiwaniu na wakacje, wg. innych stachanowca pracującego 70 godz. tygodniowo przy sprawdzaniu klasówek, które to klasówki całe wakacje przygotowywał (bo w roku szkolnym nie będzie miał na to czasu).
Od zawsze irytują mnie dyskusje o szkolnictwie skupiające się na nauczycielach. Z pełnym szacunkiem – ale szkoła nie została stworzona po to, by mieli gdzie odbywać rady pedagogiczne. Szkoły od wieków istnieją po to, by kształcić uczniów, przyjmować ich głodnych wiedzy i wypuszczać z odpowiednim poziomem umiejętności. To jest dla mnie priorytetem w dyskusji – a samo usytuowanie nauczyciela, z kartą czy bez jest wtórne wobec celu głównego.
Chwalimy się boomem edukacyjnym, wysokim odsetkiem studentów – z drugiej strony raz na rok mniej więcej przetacza się przez media dyskusja o niskim poziomie absolwentów szkół, uczelni, o produkcji rzesz bezrobotnych w nikomu niepotrzebnych zawodach. Wszystko to się układa w pewien obraz systemu edukacji, którego częścią są nauczyciele z ich kartą.
Nauczyciele w systemie demotywacyjnym
5-10% spośród nas umie pracować bez motywacji – są pasjonatami, pracę traktują jak hobby. Pozostali „grają jak przeciwnik (pracodawca) pozwala” – odpowiednio zmotywowani mogą być mistrzami świata, bez takich bodźców są maruderami ciągnącymi się w ogonie. Na temat zarządzania zasobami ludzkim powstało mnóstwo opracowań, są kierunki studiów i specjaliści w każdej szanującej się firmie. Karta Nauczyciela uniemożliwia stosowania tych mechanizmów – dlaczego jej obrońcy uważają, że kadra nauczająca nie podlega prawom rządzącym resztą ludzkości – nie mam pojęcia.
Nie mam pojęcia, dlaczego akurat w tym środowisku, złożonym przecież z ludzi wykształconych, pokutuje przywiązanie do urawniłowki – i tu jest relikt socjalizmu – miejmy wszyscy mało, ale na pewno i po równo. A dlaczego nauczyciel- gwiazdor nie może zarabiać 10 czy 15 tys. zł i być po 5 latach świetnej pracy dyplomowanym? Taki, spod którego ręki wychodzą laureaci konkursów przedmiotowych, którego lekcje budują renomę szkoły i przyciągają uczniów powinien zarabiać znacząco więcej, pewnie kilka razy więcej od przeciętniaka, rozbawiającego uczniów klasówkami – testami ściągniętymi z internetu. Są też tacy, którzy po prostu do tego zawodu się nie nadają – powinni znaleźć sobie inne zajęcie, a nie być bronionymi do krwi ostatniej na podstawie karty.
Czekanie na emeryturę
Nauczyciel dzięki karcie jest chyba ostatnim zawodem, gdzie pracuje się w oczekiwaniu na emeryturę. Kolejne szczeble tzw. awansu zależą przede wszystkim od stażu pracy, bo tzw. osiągnięcia każdy z aplikujących, jeśli tylko nie jest idiotą, zdobędzie niewielkim wysiłkiem. Takie są realia, co nauczyciele w prywatnych rozmowach przyznają bez żenady. Stażysta- kontraktowy – mianowany-dyplomowany – emeryt – taka jest ścieżka kariery bez względu na jakość pracy. Dopóki nauczyciel nie prowadzi lekcji kompletnie pijany, nie pobije ucznia lub dyrektora szkoły w tym cyklu spokojnie pożyje. Za marne pieniądze – zgadzam się. Ale czy dzisiejsza szkoła i jej pracownicy – którzy świadczą usługi na rzecz uczniów – zasłużyli nawet na te marne?
Usługa dla ucznia
Usługi edukacyjne w szkołach publicznych są świadczone generalnie na niskim poziomie. I tak jak przykłady nauczycieli – pasjonatów nie bronią masy nauczycielskiej pracującej źle, tak przykłady szkół dobrych nie obronią dominującej masy szkół złych. Nie jest tajemnicą, że szkoła jest elementem biernym w zdobywaniu wiedzy. Szkoła w żaden sposób nie stymuluje ucznia, nie premiuje zdolnych, nie odkrywa talentów i nie pomaga w ich rozwoju. Źródłem boomu edukacyjnego jest głębokie społeczne przekonanie o wartości wykształcenia – to rodzice, bez pomocy szkoły a czasem nawet wbrew niej organizują edukację swoich dzieci. Finansują korepetycje, prywatne szkoły językowe, wysyłają na obozy edukacyjne, kursy. Tworzy to naturalną nierówność – premiowani są ci, którzy mają szczęście pochodzić z zamożnej rodziny, którą stać na inwestycję w rozwijanie zdolności dziecka. Szkoła oferuje niewiele. Uczniowie ze szkół językowych śmieją się po kątach z nauczycielki tego języka – mówiącej z błędami składniowymi. Uczestnicy konkursów przedmiotowych zwalniają się z lekcji, by spokojnie, indywidualnie lub z korepetytorem przygotować się do konkursów. Szkoła jest potrzebna do wystawienia świadectwa, sama się do tego ogranicza.
Nie mam wątpliwości, że ci sami nauczyciele, odpowiednio zmotywowani – tak finansowo jak i prestiżowo – byliby o niebo lepsi, a większość żali jakie wylewam powyżej nie miałaby uzasadnienia. Bo mamy do czynienia z klasycznym przypadkiem, w którym system promuje bylejakość i przeciętność.
Do zmiany nie tylko karta, ale cały system
Można się zżymać na Balcerowicza – ekonomistę, który wtrąca się w mistyczny świat edukacji, ale nie można nie przyjmować faktów do wiadomości. Szkoły w swojej masie dają nam usługę niskiej jakości – więc zżymamy się na koszta jakie ponosimy. Nauczyciele zarabiają marnie i mają o to żal do całego świata. Cały system pochłania wielkie sumy – także przez to, że samo zaplecze materialne i techniczne edukacji jest źle zarządzane i niewykorzystane. Szkoły, w których nie ma lekcji na dwie zmiany po 16 umierają – zamiast stać się centrami kulturalno-oświatowymi w swoich gminach i dzielnicach. Systemowym idiotyzmem jest to, że dyrektor – biolog czy polonista powinien zweryfikować moc zamówioną ciepła dla szkoły lub ustalić plan konserwacji na podstawie dokumentacji techniczno-ruchowej. Ile jako płatnicy podatków tracimy na takich absurdach – albo ile środków zaoszczędzonych dzięki prawidłowemu ustawieniu tzw. krzywych grzewczych w szkolnych kotłowniach można by przeznaczyć na podwyżkę płac dla ambitnego i wybijającego się nauczyciela? Porównajmy aspekt zarządzania powierzonym mieniem i koszty ponoszone przez szkoły prywatne i stowarzyszeniowe z publicznymi. Piszę o poważnych sumach.
Nie ma sensu debata o nauczycielach i ich karcie – ma sens szukanie rozwiązań, dzięki którym usługi naszych szkół będą na wyższym poziomie, staną się aktywnym elementem edukacji naszych dzieci, dając im równe szanse i dobry start w dorosłe życie. Karta nie jest jedynym problemem – ale nie będzie dobrej szkoły bez dobrych nauczycieli, a z kartą w obecnym kształcie dobrzy będą tylko pozytywnie zakręceni pasjonaci – a tych zawsze będzie za mało.