Czy jest możliwa polityka bez wartości? Arystoteles rozumiał ją jako rządzenie państwem, Weber jako dążenie do udziału w rządzeniu. Ale czy rządzenie lub dążenie do władzy ma sens, jeśli nie ma w sobie celu opartego na wartościach?
4 czerwca 1989 roku pamiętam jako jeden z lepszych dni w najnowszej historii Polski. Prawicowi zwolennicy spisków i układów mogą sobie blablać o Magdalenkach do woli – ja pamiętam oddech wolności, euforię zwycięstwa nad komunizmem. Jeden tylko był cień na tym dniu – cień zdjęcia chińskiego studenta, usiłującego zatrzymać czołgi na Tienanmen.
Kiedy po polskich placach i ulicach jeździły czołgi kraje Europy Zachodniej miały największy interes w utrzymywaniu dobrych stosunków z juntą generała Jaruzelskiego – tacy Niemcy – z racji wielkości obrotów gospodarczych, taka Wielka Brytania z racji zapotrzebowania na polski węgiel. Do dziś co bardziej wykształceni pamiętają, że niemieccy socjaldemokraci znakomicie się z Jaruzelskim dogadywali, ale to Margaret Thatcher spotykając się z Lechem Wałęsą była po jasnej stronie mocy. Czy przeszkodziło to Zjednoczonemu Królestwu robić z Polską interesy wtedy i teraz?
Poza wizją garści dolarów w polityce państw demokratycznych były wartości – prawa człowieka, do wolności, do wiedzy, do komunikacji. Zapisując je jako ustalenie Aktu Końcowego KBWE zachód wprowadził standardy, od których nie było odwrotu, przede wszystkim dlatego, że sam o nich pamiętał.
Oczywiście że handlowali z ZSRS, Polską i innymi satrapiami bloku sowieckiego – jednocześnie pilnie przestrzegając przyzwoitości w warstwie symbolicznej, politycznej, która ma znaczenie – nikt nie spotkał się z Jaruzelskim 13 grudnia czy 22 lipca, a każdy szanujący się przywódca zachodnioeuropejski wymuszał na władzach PRL „prywatne spotkania” z symbolem opozycji rezydującym w Gdańsku. Polacy i inni obywatele państw zniewolonych mieli łatwe procedury uzyskania statusu uchodźcy politycznego i żadne pohukiwania Kremla tego nie były w stanie zmienić.
W Polsce ta pamięć powinna być całkiem świeża – raptem od dwudziestu kilku lat mamy wolność słowa, rozwoju osobistego, gospodarczą. Jakkolwiek bym się nie zżymał na nasze państwo, jakkolwiek bym nie krytykował – nikt nas czołgami rozjeżdżać nie będzie.
4 czerwca to dzień, kiedy my możemy świętować odzyskaną wolność, Chińczycy mogą nosić żałobę po jej zdławieniu w zarodku. Tym gorzej wygląda wizyta marszałek Kopacz i grupy posłów w Chinach. Akurat nam, że użyję staroświeckiego, ale adekwatnego zwrotu, nie wypada.
Nie przekonują mnie miraże wielkich interesów, jakie zrobimy z Chińczykami dzięki tej wizycie. Na ile znam konstytucję polską (chińskiej ,przyznaję nie znam) marszałek sejmu nie ma szczególnych uprawnień w tym zakresie. Polska wykonuje zupełnie niepotrzebny gest poparcia dla chińskiego reżimu, wstydu sporo, namacalna korzyść żadna.
Nie wierzę w skuteczność polityki, która nie jest oparta na wartościach. Taka polityka po prostu nie ma najmniejszego sensu, po co się w nią angażować? Ronald Reagan irracjonalnie (w rozumieniu naszych „pragmatyków” ) nazywał Sowiety „imperium zła”, Thatcher irracjonalnie spotykała się z Wałęsą – oboje robili to w imię zasad. I wygrali – oni i ich zasady. Interesy handlowe jakoś nie ucierpiały, opozycja antykomunistyczna zyskała. Jeśli Chińczycy mają z nami interesy do zrobienia – zrobią je, bez względu na to, czy marszałek sejmu będzie z nimi paradowała 4 czerwca po Pekinie, czy nie. Choć z pewnością ucieszy ich, że Polska symbolicznie odcina się tą wizytą od wolnościowych ruchów Państwa Środka, od wolnych Chińczyków, Ujgurów, Tybetańczyków.
Nie wierzę w skuteczność polityki bez wartości, choć widzę wielu bezwartościowych polityków. Chińskie cienie polityków.