Arabska wiosna niejedno ma oblicze – mimo wysiłków wszystkich, którzy chcą wierzyć, że naturalną potrzebą człowieka na każdej długości i szerokości geograficznej jest demokracja w stylu zachodnim , i ze ona właśnie napędza demonstrantów na centralne place wielkich miast Maghrebu – oblicze to niekoniecznie nadaje się do opisywania piórem Lorda Byrona.
Nie mam wątpliwości, że arabskie awantury obalają facetów, którzy nie są wzorami cnót – najczęściej to jacyś ponurzy satrapowie, których dziwaczeli z każdym kolejnym rokiem swojego samodzierżawia. Ale entuzjastyczny tłum w Kairze obalający Mubaraka to ten sam, gdzie napastowana była amerykańska dziennikarka. Ten sam, w którym zielone chorągwie rozwijali muzułmańscy bracia. W dzisiejszych wyborach w Tunezji wg wszelkich prognoz zwyciężą islamiści. Podobno umiarkowani – ale tak naprawdę, chyba nikt nie wie, co zrobią z tym państwem po wyborach.
W Libii świat zachodni zdjął białe rękawiczki i zainterweniował bezpośrednio – bombardując wojska Kadaffiego i wspierając zbrojne wystąpienia opozycji. Zwycięzcy „Wolni Libijczycy” korzystając z tego wsparcia dokonali samosądu, dobijając rannego Kadafiego, robią także „porządek” ze swoimi czarnoskórymi sąsiadami , organizując sobie spontaniczne pogromy.
Różnię się o większości moich ideowych przyjaciół – od początku arabskich rewolucji podchodzę do tego, co tam się dzieje z rezerwą. Jest kilka powodów – pierwszy to taki, że cały świat demokracji liberalnej ma skłonność do uproszczeń i kompletnego nierozumienia innych kultur i mentalności. Ocena i prognoza wg. sobie znanych wzorców i stereotypów – prowadzi do klęski. Doświadczenia ze wspieraniem opozycji w krajach islamskich zakończyły się tak spektakularnymi kompromitacjami jak rządy ajatollahów w Iranie czy talibański Afganistan. Kolejny powód, to dziwny zbieg okoliczności – w świecie arabskim, jak się zdaje nie ma państwa demokratycznego w naszym rozumieniu tego pojęcia – a bunty wybuchają w dyktaturach zeświecczonych, opierających się skrajnemu islamowi, ba często zwalczających mahometan spod znaku dżihadu równie mocno jak USA. W satrapiach opartych na islamie i szariacie – jest spokojniej. Trzeci – to ogólna znajomość historii – rewolucje mają to do siebie, że zwycięża w nich nie większość, ale grupa najlepiej zorganizowana. Po likwidacji struktur rządowych i partii wspierających dyktatorów – jedynymi zorganizowanymi siłami są przeróżne Bractwa Muzułmańskie, których cele są bardzo odległe od wolności, w dotarciu do której podobno narodom arabskim pomagamy. Na koniec – każda z tych rewolucji, jak tylko trochę opadnie kurz bitewny okazuje się być raczej kłótnią pomiędzy starymi towarzyszami niż ruchem ludowym…
Nie jestem pewien, czy nie odgrywamy roli „pożytecznych idiotów” ingerując w wewnętrzne porachunki pomiędzy klanami, które mogą formy władzy nie zmienić, lub dokonać jedynie face liftingu na potrzeby świata zachodu, a w wartościach nam bliskich – równouprawnienia kobiet, dominacji prawa cywilnego nad religijnym – przesunąć te społeczeństwa w kierunku, jakiego zupełnie byśmy sobie nie życzyli. Tunezyjski Ben Ali nie był demokratą – ale będąc w tym kraju widziałem Tunezyjki w dżinsach plotkujące w kawiarniach, pływające w morzu w strojach kąpielowych – nie wiem, czy nowy reżim nie ubierze ich spowrotem w czarczafy.
Boję się także tego, co te rewolucje robią z nami – bo jeśli lincz na Kadafim jest zgodnym zdaniem przywódców naszego, demokratycznego świata wielką sprawiedliwością – to zaczynam się zastanawiać do jakiego modelu funkcjonowania nas to prowadzi – czy sprawiedliwy proces, rządy prawa i możliwość obrony każdego, najgorszego nawet zbrodniarza to jedynie element literatury pięknej i starego kina?